Hm. Fajna ta Irlandia. Zielono tak, trawa wszędzie wygląda
tak, że w Polsce trzeba by było za jej utrzymanie płacić krocie, jak idę polną
drogą dookoła roi się od blackberries, kogokolwiek nie minę słyszę serdeczne „Hi,
how are you?” i widzę podniesioną w geście pozdrowienia dłoń, używam
angielskiego cały dzień co niewątpliwie przyczyni się do poprawy moich
umiejętności porozumiewania się w tymże języku.
Tylko coś mi tu nie gra… Gdzie te wypalone słońcem pozbawione
trawy płaty ziemi, gdzie te pachnące jesienią jabłka, w których słodkim miąższu
można wyczuć ślad odchodzącego lata? Dlaczego zamiast przesyconych słońcem,
czerwonych do granic możliwości pomidorów przeżuwam coś, co pomimo dumnej nazwy
na plastikowym pudełku: „tomatoes” obok tych pomidorów od pana Józka z rynku
nigdy nie leżało? Dlaczego jeżyny ciągle wiszą na krzakach i nie są jeszcze
zebrane przez ludzi, którzy w poszukiwaniu zarobku będą sprzedawać je przy
drodze? Gdzie się podziało tak bardzo polskie narzekanie, że za drogo, że do
dupy, że ten kraj schodzi na psy? Co się stało, że nie słyszę swojskiego „kurwa
mać” wypełnionego po brzegi poirytowaniem i złością, dlaczego nie mogę
siarczyście przeklnąć i być doskonale zrozumiana?
Dlaczego nie widzę kasztanów w parku i dzieciaków, które je
zbierają by zrobić kasztanowe ludki?
Ale nie jest źle…
Przecież poznaję nową kulturę, miejsca, zdobywam jakieś tam
życiowe doświadczenia, czytam angielskie książeczki dla dzieci i w pewnym
sensie, dorastam.
Szkoda tylko, że tak szybko.
Brakuje mi bardzo Polski. W ogóle, smutno mi.
***
Ech, ale mnie dzisiaj naszło… No nic, mam nadzieję, że jutro
będzie lepiej ;) Coby tak nie smęcić wstawię kilka fotek z poprzedniego tygodnia,
a co.
sobota w Abbey - Tralee
w Galway z Maike z Niemiec
Galway
tego wszystkiego polskiego, co wymieniłaś brakuje mi w Irlandii, dlatego zawsze wracam!
OdpowiedzUsuń